Wypadzik z niedzieli. W planach było z 200 km, po 130 miałem
dość, kompletnie bez siły, prawie umarłem, gdzieś za Golą Wielką zaległem na
trawie. Patrząc w czubki drzew, słuchając spadających żołędzi, zastanawiałem się,
kto mnie podniesie i do domu odstawi. Czy może jednak, kiedyś, jacyś leśni
ludzie znajdą moje omszałe truchło. W zasadzie wtedy, w tamtym momencie było mi
wszystko jedno. Trwałem tak jakiś czas, próbując ignorować mrówki, które
zaczęły swoje używanie. Tego nie przewidziałem, do spółki z innymi robalami nie dadzą mi w spokojnie zdechnąć. A może wszystko to zemsta żaby? Pozbierałem swoje gnaty, klnąc na gryzące łono natury i ruszyłem w stronę
najbliższego asfaltu. Dalej już, po kawie i batoniku na Orlenie, wlokłem się niespiesznie
do domu.
Jak to u mnie bywa, nawet moje enduro przez pola i lasy, prędzej czy później doprowadzi mnie do ruiny. Jeżeli trzeba, to znajdzie się i ruina w samym środku wielkiego lasu. A potem następna i następna i...
Hmmm...
Grabowno Wielkie
W lasach pod Dziewiętlinem.
I dalej.
Joachimówka
I dalej.
W przerwie, obserwując niezliczone ilości białych czapli, niestety, zupełnie niechcący, bo przecież patrzyłem na czaple, nasikałem miejscowej żabie na głowę. Na szczęście, cała ta zniewaga uszła mi płazem.
Możdżanów
I znów Grabowno Wielkie.
A Lisów, to tylko rozstaje dróg w lesie. Miejsce.
No comments:
Post a Comment